play_arrow

keyboard_arrow_right

Listeners:

Top listeners:

skip_previous skip_next
00:00 00:00
chevron_left
volume_up

Wywiad

Q-Key: Z Lublina na sceny Polski – freestyle’owa pasja, która nie zna granic

today9 grudnia, 2024 97 1

Tło
share close

Q-Key to postać, której nie trzeba przedstawiać fanom freestyle’u. Raper, freestylowiec i organizator wydarzeń, który od lat buduje swoją pozycję na polskiej scenie. Zaczynał jak wielu – z pasji, która z czasem przerodziła się w życiową misję. Dziś jego ksywka jest synonimem widowiskowych bitew, szczerych emocji i pełnej autentyczności, której nie sposób podrobić.

Choć freestyle to dla niego przede wszystkim zabawa, Q-Key nigdy nie bał się wyzwań – ani tych na scenie, ani tych związanych z organizacją wydarzeń. W wywiadzie dzieli się swoimi przemyśleniami na temat presji, którą niesie improwizacja, momentów przełomowych w karierze i planów na przyszłość. Jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wygląda codzienność freestylowca, który nie tylko wygrywa walki, ale też buduje lokalną scenę – ten wywiad jest dla Ciebie.

 

1. Co Twoim zdaniem wyróżnia polską scenę freestyle’ową na tle innych krajów?

Stary, pojęcia nie mam. Bardzo mało oglądam freestylu spoza Polski, a w zasadzie polskiego też raczej nie. Jara mnie to na żywo, ale filmikom brakuje całego kontekstu, historii itd. Oglądałem kilka walk hiszpańskojęzycznych, nie jestem pewien czy to Hiszpania, Meksyk czy inny kraj, ale na bank jest to bardziej melodyjne niż u nas, a przynajmniej niż 95% polskiej sceny free.

Oglądałem też co prawda walki ze Stanów, ale to głównie battlerap, więc nieco inna dyscyplina. Jeśli chodzi o freestyle w sensie „of the top of your head”, czyli tak jak jest to w Polsce rozumiane (przynajmniej przez nawijaczy nie skalanych pisankami), to kojarzę tylko Harrego Mack’a. On od polskiej sceny różni się tym, że jego poziom składania linii i flow, jakie wykręca, wciąga dupskiem całą naszą scenę.

Kiedyś z Młynarzem oglądaliśmy jakieś serbskie walki i przyznam, że było to dość zabawne rozumieć co 10 wers, gdzie akurat ktoś zarzucił soczystą kurwą w oponenta.

2. Jak radzisz sobie z presją, kiedy stajesz na scenie i musisz improwizować?

Chyba na zasadzie „rozchodzisz to”. Początkowo okropnie mnie to stresowało, no ale co poradzisz. Trzeba jebać i się nie bać! Wydaje mi się, że ten stres nawet nie zmalał po tylu latach. Po prostu go akceptujesz. Jest na scenie, ale trochę jak jurorzy czy DJ – stoi obok. Mogłoby się wydawać, że z czasem on zniknie, ale prawda jest taka, że na początku po prostu stresuje Cię sam występ, a po czasie, gdy wyrobisz sobie renomę, stresuje to, by nie zejść poniżej swojego poziomu. Nie dać dupy, po prostu.

3. Które z organizowanych przez Ciebie bitew zapamiętałeś jako najbardziej wyjątkowe?

Oj, było kilka takich. Odpowiedź na to pytanie zawiera właśnie ten element kontekstu i historii, której filmiki nie oddadzą. Od razu przychodzi mi na myśl słynna „bitwa w lesie”. Wyglądało to tak, że jeden z lubelskich uniwersytetów chyba chciał wkupić się w łaski młodzieży i zaproponował nam współorganizację bitwy. Rzucili jakieś nagrody i udostępnili scenę. Wszystko super, tylko że to było w plenerze z wolnym wstępem i dźwięk z mikrofonów niósł się hen po miasteczku akademickim. A freestylowcy na bitwie, wiadomo… Nie szczędzili sobie pocisków soczyście okraszonych wulgaryzmami. W pewnym momencie jakiś ważniak przyszedł i nam imprezę zakończył przed półfinałami. Co mogliśmy zrobić? Zawołałem całą wiarę do pobliskiego parku, gdzie dokończyliśmy dzieło nawijając do patyków zamiast mikrofonów i małego głośniczka JBL Go zamiast kolumn. Moja półfinałowa walka z Koro do tej pory jest najczęściej wyświetlanym filmem na całym kanale.

Innym razem, już jako prowadzący, bodajże w przerwie między 1/8 a ćwierćfinałami doszło do spiny z delikatną szarpaniną pomiędzy dwoma zawodnikami. Jako, że sytuacja miała miejsce niemal pod sceną na widoku całego zgromadzenia, trzeba było się do tego odnieść po przerwie, toteż postanowiłem zmienić nieco układ drabinki, tak by obaj panowie wyjaśnili sobie animozje jak na freestylowców przystało. Jak tam wtedy iskrzyło! Publika, nawijacze, sędziowie, DJ i ja jako prowadzący, wszyscy czuliśmy wagę tego pojedynku. To są właśnie sytuacje, które budują rangę niektórych starć, a które dzieją się tylko „tu i teraz” i żaden zapis, film czy relacja nigdy nie oddadzą całej otoczki emocji i tarcia na scenie.

 

4. Czy freestyle to według Ciebie bardziej talent, czy efekt ciężkiej pracy?

Efekt pracy zdecydowanie. Bardzo polecam jednak, żeby nie była to ciężka praca. Jeśli Cię to nie jara i sam z siebie nie chcesz nawijać znowu i znowu, pierdol to. Mając talent, możesz łatwiej składać rymy czy lepiej rozkminiać pociski czy riposty. Jeżeli jednak mowa o wyższym levelu, to jak w każdej dyscyplinie… Konsekwentna praca! Talent jest dobry na początku, żeby się rozpędzić. Potem musisz już pchać to godzinami praktyki.

 

5. Jak wygląda proces przygotowania dużej bitwy freestyle’owej od kulis?

Nic fajnego. Gdyby nie Barti obok, na bank bym to już dawno olał. Musisz pozyskać sponsorów, no chyba że masz akurat kilkadziesiąt kafli do wyłożenia, użerać się z tuzinami wynikających nagle problemów, których może byś się spodziewał, gdybyś był ogarniętym panem organizatorem, a nie pasjonatem chcącym odcisnąć swój ślad na freestylowej mapie Polski. Sporo stresu i niepewności, czy nic się najzwyczajniej w świecie nie spierdoli. No i oczywiście czego byś nie zrobił, robisz to źle zdaniem ekspertów. A to jurorzy nie tacy, a to to, a to tamto. Jak mawia klasyk: „Paaaanie idź pan fhooy”.

Być może, gdybyś spytał Bartiego lub jak już mówimy o dużych bitwach to Pueblosa czy Tomka Biernackiego, odpowiedzieliby co innego, ale ja zdecydowanie wolę walczyć/prowadzić/sędziować czy chociażby oglądać bitwę niż ją organizować. Roboty pełno, pieniądze też łatwiej utopić niż zarobić, a i dziękuję rzadko usłyszysz. I jak już jesteśmy przy „dziękuję”, to jeszcze raz chcę bardzo docenić Bartiego, który bierze na siebie to, czego ja bym po prostu nie miał szans dowieźć.

6. Jakie emocje towarzyszą Ci po udanej bitwie którą organizowaliście? 

Odprężenie, poczucie spełnienia i ogólne podniecenie. Trudno to porównać do czegokolwiek. Wznawiając LBN, założyliśmy z Bartim, że mamy na tym zarabiać, że nikomu nie uśmiecha się dokładanie do tego. I co? I chujów sto xD.

Na większości bitew w mniejszym lub większym stopniu utopiliśmy siano, ale no nie ma bata, żebyśmy to odpuścili. Uwierz, były bitwy, gdzie przyszło pełno wiary i wyszliśmy na plus, jednakże przez problemy z mikrofonami czy inne organizacyjne pierdolety po prostu czułem, że daliśmy dupy. Były też takie, gdzie popłynęliśmy finansowo, ale zrobiliśmy kozacką imprezę i świadomość, że pełno osób będzie wspominało to jeszcze długo z uśmiechem na twarzy, dawała właśnie to niezastąpione uczucie dobrze wykonanego zadania. Ale i tak zawsze, niczym kamyk w bucie, pozostaje wrażenie, że coś tam można było zrobić lepiej.

7. Czy pamiętasz moment, w którym poczułeś, że freestyle to Twoje powołanie?

Było kilka takich gamechangerów. Już pierwszy raz, kiedy spróbowałem, był niesamowity. Ziomek napisał, że coś się dzieje na mieście. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to cypher. Stałem jak wryty, patrząc, jak ludzie w moim mieście na moich oczach odwalają akcję rodem z 8 mili. W końcu jeden z nich powiedział „dawaj, wjeżdżaj”. I wjechałem. Pamiętam, jak jakoś po 2 tygodniach prób rymowania na bieżąco udało mi się przerymować całą trasę rowerem od dziewczyny. To było z 20-30 minut pod zapętlony beat 2Paca.

Potem były medykalia w 2016, gdzie poszedłem z nastawieniem, że cudownie byłoby się w ogóle dostać do szesnastki, a ostatecznie skończyłem na 3. miejscu i dałem kilka naprawdę fajnych walk, do których po dziś dzień chętnie wracam. Potem pierwsza wygrana walka ze znaną ksywką, pierwsza wygrana bitwa, pierwsze zachwyty dziewczyn pod sceną czy debiut na słynnym WBW. To niesamowite, jak jedna chwila może zmienić twoją głowę. Kiedy wygrasz bitwę albo nawet walkę z uznanym zawodnikiem, to tak jakbyś w gierce dotarł do save’a. Już nie jesteś tym typkiem, co nawija. Teraz jesteś Q-Key z WBW 😃.

Nie mówię tu oczywiście o jakimś mniemaniu o sobie, a o poziom pewności siebie na scenie i respektu, jaki budzisz w przeciwnikach. Mimo to, nie wiem czy „poczułem powołanie”, ja po prostu zajebiście lubię nawijać.

8. Co jest według Ciebie najważniejsze w freestyle’u – technika, charyzma, czy może pomysłowość?

Dla mnie? Freestyle!

Autentycznie nie jestem Ci tego w stanie określić. Każdy nawijacz ma coś trochę innego. Ja jestem fanem melodyjnych i technicznych graczy, ale kiedy Szydi czy Koro rzucają po prostu ociekające tłuszczem, krwiste mięcho! Weź się tym nie zajaraj pod sceną…

Kiedy słyszę proste, ale trafione w sam punkt odbitki pokroju „Wiedzieliście, że jest taka płyta jak Poradnik sukcesu?” czy „Można użyć mopa, ale można użyć szmaty”, drę mordę jak czternastolatka na koncercie idola. Nawet dla mnie samego we freestylu najważniejsze może być co innego podczas innej bitwy czy nawet innej walki. Najważniejsze jest to, co w danej chwili wybiło zawodnika ponad jego oponenta.

9. Jakie rady dałbyś młodym freestylowcom, którzy chcą zaistnieć na scenie?

Po pierwsze napierdalaj! Kiedy tylko możesz, gdzie tylko możesz, jak tylko możesz. Po drugie znajdź ekipę, z którą będziesz się rozwijał, bo samemu w końcu się znudzisz, ale nie możesz do końca polegać na ekipie. Jeśli chcesz coś tu osiągnąć, musisz napierdalać nawet jak ziomki odpuszczą.

Po trzecie, jedź na bitwę. Zobacz, gdzie i kiedy jest najbliższa i na nią jedź. Nie musisz nawet startować, jeśli jeszcze nie czujesz się na siłach, ale poczuj to na żywo, zapragnij tego. Wyobraź sobie siebie na scenie. Wyobraź sobie, że ten hałas jest dla Ciebie. Potem znowu i znowu. Startuj, odczuj ten stres i staraj się go przełamać. Jeździj po bitwach ile wlezie. Małych, dużych, wszystkich!

Fajnie też jakbyś znalazł pomysł na siebie. Jak chcesz nawijać? Czy bawić się flow? Zabijać punchami? Cisnąć bekę z przeciwnika? Czy może mix wszystkiego po trochu? Znajdź siebie i pokaz wszystkim siebie.

10. Jakie masz plany na przyszłość, jeśli chodzi o rozwój freestyle’u w Polsce?

Chcę rozwinąć mocną lubelską scenę. Marzy mi się, żeby hasło „Lublin wbija” siało zwątpienie w nawijaczach, a zarazem ekscytację w konsumentach. Nie wiem, czy mogę to nazwać planami, czy bardziej jakimiś fantazjami, ale oprócz tego, jak już dzieciaki mi trochę podrosną i będę miał na to więcej czasu, to chciałbym jeszcze pojeździć i dopierdolić kilku małolatom 😃

Serio, jak mi zajawa nie zgaśnie, mogę to robić do 80tki.

 

Q-Key to nie tylko freestylowiec, ale prawdziwy pasjonat, który swoim zapałem i determinacją zaraża innych. Jego historia to dowód na to, że w świecie freestyle’u nie ma dróg na skróty – jest za to ciężka praca, nieustanny rozwój i miłość do tej formy sztuki.

Choć lubelska scena jest dla niego priorytetem, Q-Key nie wyklucza dalszych wyzwań – zarówno na scenie, jak i poza nią. Czy uda mu się spełnić marzenie o rozwinięciu lokalnej społeczności freestyle’owej? Czy jeszcze kiedyś zobaczymy go w starciu z młodymi wilkami? Jedno jest pewne: tak długo, jak freestyle będzie dla niego życiową pasją, Q-Key nie przestanie inspirować kolejnych pokoleń nawijaczy.

 

Napisane przez: Patrol

Oceń

Komentarze do wpisu (0)

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola oznaczone * są wymagane


0%